OFF TOPIC - Beludżystan, czyli jak w 1924 r. nabrano władze Poznania
Bartosz - 2012-11-05, 13:54 Temat postu: Beludżystan, czyli jak w 1924 r. nabrano władze Poznania W 1924 r. z największymi honorami władze Poznania przyjęły delegację książąt z Beludżystanu. Wizyta okazała się kawałem zrobionym przez młodego studenta.
Romuald Gantkowski był polskim aktorem i reżyserem, który zmarł w 1989 r. w Hollywood w wieku 86 lat. Niewiele osób wie, że w przedwojennym Poznaniu jako młody chłopak uchodził za urodzonego żartownisia i prowokatora, a jeden z jego happeningów zakończył się kompromitacją władz miasta. Jak pisze reporter i poeta Aleksander Janta-Połczyński: „Światek poznański znał go znakomicie; fama jego improwizacji kawalarskich na gruncie towarzyskim szła równolegle do rosnącej reputacji aktorskiej i reżyserskiej; posiadał tupet doprawdy nieporównany, bezczelność właściwie niesamowitą i pozwalał sobie na rzeczy, które na pewno nikomu poza nim nie potrafiłyby ujść w Poznaniu płazem”.
Jego najsłynniejszy happening miał miejsce w czerwcu 1924 r. Gantkowski grał wtedy w Teatrze Polskim, gdzie mimo młodego wieku powierzano mu role Kordiana czy Judasza. W czasie rozmowy z kilkoma statystami, studentami pierwszego roku, wymyślił pomysł, by wmówić miastu, że odwiedzi je delegacja z egzotycznego kraju. Beludżystan wybrał dlatego, że mało prawdopodobne było, by ktokolwiek w Poznaniu coś o nim wiedział.
Redakcje lokalnych gazet zawiadomił o przyjeździe gości telefonicznie, przedstawiając się zmienionym głosem jako pracownik wydziału prasowego MSZ. Uwierzono mu. W „Przeglądzie Porannym” mieszkańcy przeczytali następującą notkę:
Goście z Beludżystanu
Poznań, 12.VI. – Z wielkobrytyjskiej wystawy w Wembley przybywa dziś do Poznania dwu delegatów Beludżystanu (leżącego w Azji, południowy wschód równiny Iranu). Gości podejmować będzie tutejsze Polsko-Tureckie Towarzystwo.
Statystów Gantkowski dobrał starannie. Wszyscy byli studentami pierwszego roku i przyjechali do Poznania niedawno, co ograniczało ryzyko zdemaskowania. Role książąt otrzymali Feliks Bogusławski – student Wydziału Rolniczego i Janusz Wilatowski – student prawa. Służącym został Henryk Roguski (również Wydział Rolniczy) zaś radcą niejaki Kałużniacki – student chemii.
Dla beludżyńskich książąt Gantkowski wypożyczył luksusową limuzynę francuskiego Berlieta z szoferem w liberii. Przedstawicielem Berlieta w Poznaniu był bowiem jego znajomy, inżynier Piątkowski. Z kolei w zakładzie starego fotografa Markiewicza przy ulicy 27 grudnia zamówił wykonanie pamiątkowego zdjęcia. Fotograf poczuł się tym wyróżniony i obiecał przyozdobić zakład.
„Książęta” wraz ze świtą zebrali się w jednym z domów w podpoznańskiej (wówczas) Starołęce, gdzie przebrali się w przyniesione z teatru turbany, zaś „radcę” w żakiet, cylinder i monokl. Gantkowski pojechał natomiast do Kórnika, gdzie międzymiastowo połączył się z wydziałem bezpieczeństwa w województwie. Poprosił w imieniu ministerstwa o dyskretną opiekę nad dostojnymi gośćmi oraz stwierdził mimochodem, iż liczy, że w przypadku większego zbiegowiska „policja będzie umiała odpowiednio wystąpić”. Poinformował, że około godz. 11. dostojnicy pojawią się w okolicach dworca. Jadą wprawdzie incognito, ale zamierzają zwiedzić zamek, zrobić pamiątkowe zdjęcie u fotografa, a potem odwiedzić prezydenta miasta.
Profesorowie płaszczą się przed studentami
Tuż przed godz. 11. obserwujący wydarzenia Gantkowski zauważył z zadowoleniem, że w pod dworcem kręcą się tajniacy. Gdy limuzyna dostojnie zajechała pod dworzec, biegli już za nią znający sprawę z prasowych notek mieszkańcy oraz zaciekawieni przechodnie. Na widok Berlieta z dworca wyszedł ubrany w odświętny mundur i białe rękawiczki... komendant policji z szablą. Zasalutował on przed samochodem i, jak relacjonuje Janta: „z zawodową dystynkcją na ucho potwierdził radcy, przyjmującego te honory jako rzecz rozumiejącą się samo przez się, roztoczenie „dyskretnej” opieki nad misją przez policję”.
Pojechali pod zamek, w którym mieścił się wówczas uniwersytet. Tu także czekali policjanci w białych rękawiczkach, zaś w bocznej uliczce pluton konnej policji, na wypadek problemów. Delegację z Beludżystanu powitał dziekan uniwersytetu ze świtą profesorów. Profesorowie owi z przesadną uprzejmością kłaniali się... studentom pierwszego roku. Następnie oprowadzono studentów po doskonale znanym im gmachu, szczegółowo odpowiadając na zadawane przez nich po francusku pytania.
Z kolei fotograf Markiewicz przygotował dla dostojników purpurowy dywan oraz oleandry i girlandy, a sam oczekiwał na nich stojąc przed swym zakładem w towarzystwie sześciu galowo ubranych policjantów. Zebrani mieszkańcy wznosili okrzyki „Niech żyje Beludżystan!”. Bezwzględna policja energicznie oddzieliła ich od zakładu.
Podczas przejazdu do ratusza przez plac Wolności, „książę” Wilatowski zażyczył sobie spróbować polskich papierosów. Właściciel jednego z eleganckich sklepów nie chciał nawet słyszeć o zapłacie i uznał za wielki zaszczyt przekazanie księciu, a nawet jego służącemu setek najdroższych cygar i papierosów (na które na co dzień studentów nie byłoby stać).
Na schodach przedstawiciel Rady Miasta powitał w imieniu władz „dostojnych przedstawicieli dalekiego Beludżystanu”. Podczas krótkiego spotkania władze miasta niespodziewanie zaprosiły ich na wieczorne galowe przedstawienie do opery.
Obserwujący wszystko Gantkowski zadzwonił więc do opery, proponując z głupia frant towarzyskie spotkanie znajomemu kapelmistrzowi Karolowi Lewickiemu. Ten odpowiedział głosem niechętnym i podenerwowanym, żeby mu dał spokój, bo spadło im na głowę organizowanie wieczornego koncertu galowego i wszyscy zajęci są szukaniem nut beludżystańskiego hymnu narodowego.
Kompromitacja policji i władz miasta
Przed ratuszem Gantkowski dowiedział się jednak od inżyniera Piątkowskiego, że władze bezpieczeństwa skontaktowały się z Warszawą i są poważnie zdziwione faktem, że tam nikt nie wie o wizycie dyplomatów. Wobec tego postanowił ewakuować delegację. Po wizycie w ratuszu „radca” poinformował policję, że książęta są zmęczeni uciążliwą opieką i chcą pojechać sami na krótką wycieczkę podmiejską, z której wrócą do swych apartamentów w hotelu Bazar. Tam też skierowano siły policyjne.
Delegacja ruszyła na pełnym gazie w stronę Starołęki i... zapadła się po ziemię. Na czas, bo po szeregu chaotycznych rozmów z Warszawą ustalono prawdę i po paru godzinach cały Poznań tarzał się ze śmiechu.
Do wieczora skompromitowani policjanci ustalili nazwiska sprawców skandalu. Ośmieszone władze miasta na czele z prezydentem zapowiadały surowe represje. Ze względu na autonomię uczelni o wydanie studentów zwrócono się do rektora uniwersytetu. Ten jednak oświadczył prasie, że stanowczo odmawia, bo to najlepszy kawał, o jakim słyszał w życiu. Ostatecznie prezydent miasta odpuścił (by nie pogrążać się dalej) i ogłosił, że władze też śmieją się z dowcipu.
Ten świetny artykuł pochodzi ze strony: https://www.mmpoznan.pl/3...a?category=news
Anonymous - 2012-11-13, 12:15
Dobre heheh to tak jaby człowiek widział nasz dzisiejszy kochany rząd :puk?:
|
|
|